Konferencja o. prof. Jacka Jana Pawlika SVD wygłoszona podczas XIII Czuwania Modlitewnego Rodziny Arnoldowej
(Jasna Góra 25/26 kwietnia 2025)
Studencka pielgrzymka piesza z Warszawy na Jasną Górę w roku 1975 była dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Wędrowałem w grupie fioletowej pod opieką duchową księdza Wiesława Niewęgłowskiego, z którym pozostawałem w kontakcie przez następne lata. Nie zamierzam opisywać przebiegu pielgrzymki, większość z nas zna techniczne szczegóły. Chciałbym się natomiast podzielić się tym, co utkwiło w moim sercu na dobre, do czego często powracam.
Brytyjski konwertyta i antropolog społeczny Victor W. Turner wprowadził do nauk humanistycznych pojęcie „communitas”, które oznacza pewien stan emocjonalno-duchowy, który rodzi się w gronie uczestników podczas niektórych wydarzeń, głównie religijnych i teatralnych. Zachwycony św. Augustynem i Mistrzem Eckhartem Turner opisuje „communitas” w kategoriach unii mistycznej, w której, na czas jej trwania, następuje zrównanie ról społecznych uczestniczących złączonych we wspólnym przeżywaniu uniesienia czy egzaltacji. Do takich wydarzeń, które generują „communitas” zalicza Turner pielgrzymki. To, co wtedy w 1975 roku przeżyłem, utkwiło głęboko w moim sercu. Nie nazywałem wtedy tego „communitas”, bo w tamtym czasie Turner nie rozpowszechnił jeszcze tego pojęcia w świecie naukowym, a ponadto, wtedy jeszcze o Turnerze nic nie słyszałem. To dziesięciodniowe przeżycie stanu pielgrzymki wpłynęło na umocnienie mojej wiary oraz potwierdzenie powołania misjonarskiego.
W tamtym czasie śpiewaliśmy wiele popularnych piosenek religijnych, które dziś rzadko śpiewa się w kościele. Skazane na banicję przez szukających czystości formy muzykologów kościelnych, przetrwały jedynie na koloniach dla dzieci i młodzieży oraz innych „wakacjach z Bogiem”. Jedna z nich utkwiła mi w pamięci; potrafię zanucić przynajmniej refren: „ O Kanaan, kraju mych snów, długo trzeba ku tobie iść. O, kiedyż zobaczę Cię znów, czy tęsknotę mą ukoisz dziś?”
Czterdziestoletnia wędrówka narodu wybranego z Egiptu do Ziemi Obiecanej była wielką pielgrzymką – podążaniem do celu wyznaczonym Żydom przez Boga, a którym był kraj mlekiem i miodem płynący. Po drodze pustynia, pragnienie i głód, liczne wyzwania rodzące pokusę rezygnacji z kontynuowania wędrówki i powrotu do Egiptu. Ale koniec końców cel został osiągnięty i pewnego dnia przed oczyma wędrowców rozpostarł się krajobraz kraju, który wkrótce mieli posiąść.
Pielgrzymka z Warszawy do Częstochowy trwała zaledwie dziesięć dni, a trud był oczywiście nieporównywalnie mniejszy od znoju, jaki musieli wziąć na siebie Izraelici. Przed oczyma rozciągał się nie kraj mlekiem i miodem płynący, ale wieża sanktuarium, jak latarnia morska, która kieruje statki do portu.
O. prof. Jacek Jan Pawelik SVD podczas konferencji na Jasnej Górze (fot. Franciszek Bąk SVD)
I oto dzisiaj, po raz kolejny staję przed obrazem Najświętszej Maryi Panny i do niej kieruję swe myśli. Byłaś najbliżej swego Syna od chwili poczęcia do złożenia w grobie. Zaniosłaś Go do Elżbiety na to wspaniałe spotkanie prenatalne, bardzo intensywne spotkanie, sądząc po zachowaniu matek. Przebyłaś szmat drogi z Nazaretu do Betlejem, aby Go urodzić, co prawda w nędznych warunkach materialnych, ale w towarzystwie anielskich chórów. Uciekałaś z Nim do Egiptu przed oprawcami nasłanymi przez Króla Heroda. Twoje życie wyznaczał rytm pielgrzymek do świątyni jerozolimskiej. Czterdzieści dni po porodzie, zgodnie ze zwyczajem, udałaś się do świątyni, aby wykupić Dziecię i oczyścić siebie. I te doroczne pielgrzymki, w których z pewnością uczestniczyłaś, a szczególnie ta, kiedy dwunastoletni Jezus wymknął się Twojej kontroli i pozostał w świątyni, podczas gdy cała grupa pielgrzymów z Nazaretu była już daleko w drodze powrotnej do domu. Nie zawsze Ewangeliści wspominają o Twojej obecności w pobliżu Jezusa. Wiemy natomiast, że byłaś z Nim na weselu w Kanie i za Twoją niewinną sugestią Jezus dokonał cudu, rozpoczynając tym samym swoją działalność publiczną.
Wyczuwamy Twoją obecność podczas Jego kazań, ale Ewangeliści kierują naszą uwagę na Golgotę i straszne wspomnienie ukrzyżowania. Maryja jest świadkiem męczeństwa swego Syna, który w testamencie powierza Jej umiłowanego ucznia, Jana, a wraz nim cały Kościół i również nas tutaj zgromadzonych. „Oto Matka Twoja!” Słowa te napawają nas nadzieją. W ramionach Matki czujemy się bezpiecznie, jej serdeczny dotyk, uśmiech i płynące z głębi słowa koją nasze troski. Zdajemy sobie sprawę, jak bardzo Jej serce jest doświadczane przez boleści. Symeon w świątyni to przepowiedział. Siedem boleści to tylko uchwytna cząstka tego, co wiemy. Najgorsze było ukrzyżowanie, kiedy to słychać było nie tylko uderzenie młotka, ale również zgrzyt miażdżonych kości. „I Ty, któraś współcierpiała, Matko Bolesna, przyczyń się za nami!” Jesteś pełna blasku i chwały, Matko Najświętsza, orędowniczko nasza, wyzwól nas z karuzeli świata jak matka podnosząca płaczące dziecko i tuląca je do siebie. Potrzebujemy ostoi pewności, bo pod znakiem zapytania postawił świat największe świętości. Bądź Matko z nami! Na każdy dzień naszej ziemskiej pielgrzymki.
„Pielgrzym nadziei” to motto roku świętego, który obecnie przeżywamy. Papież Franciszek, zatroskany szczególnie o los młodego człowieka, wzywał wiernych, aby nigdy nie tracili nadziei, aby byli „zakotwiczeni w nadziei”. Wiemy dobrze, że kiedy zarzucimy kotwicę, statek przestaje dryfować, bo kotwica osadzona na twardej powierzchni dna morskiego utrzymuje go w pozycji. Zakotwiczeni w nadziei powinniśmy szukać w świecie „znaków nadziei”. Nie jest to łatwe zadanie, ale pomoże nam w tym „modlitwa, która jest pierwszą siłą nadziei”. Mamy być świadkami nadziei, siać nadzieję spojrzeniem pełnym nadziei, tak jak Maryja odwiedzająca Elżbietę nieść wieść nadziei i radości. Papież Franciszek wyjaśnia: „Mieć nadzieję, to znaczy przyjąć ten dar, który Bóg ofiaruje nam każdego dnia. Mieć nadzieję, to znaczy rozkoszować się cudem bycia kochanym, poszukiwanym, pożądanym przez Boga, który nie zamknął się w nieprzeniknionych niebiosach, ale stał się ciałem i krwią, historią i dniem, aby dzielić nasz los” (Franciszek 6 XI 2024).
„Nadzieja nigdy zawieść nie może”. Kiedy na naszych oczach kwestionuje się możliwość istnienia absolutnej prawdy, kiedy podważa się prawo naturalne, deprecjonuje rodzinę i pozbawia wartości kulturę, co nam pozostaje z klasycznych odniesień, do których zostaliśmy przyzwyczajeni, w których zostaliśmy wychowani? Co nam pozostanie, kiedy wszystko stanie się względne, a Boga zamknie się do szafy? Silni wiarą nie wolno nam się poddać zagrożeniu powszechnej paranoi. Musimy być pielgrzymami nadziei, do czego zachęcał nas Papież w tym roku jubileuszowym.
Pielgrzymi Rodziny Arnoldowej w Kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze (fot. Franciszek Bąk SVD)
Co znaczy być pielgrzymem nadziei?
O. Egidiusz Włodarczyk, prowincjał franciszkanów z Kalwarii Zebrzydowskiej, w homilii na Pasterce w 2024 roku ujmuje to w następujący sposób. Pielgrzym nadziei „po pierwsze jest człowiekiem, który zna cel swojej wędrówki, po drugie nie obawia się trudów związanych z osiągnięciem tego celu, po trzecie, ma nadzieję doświadczenia tego, co czeka go u kresu. Ta nadzieja jest u niego źródłem siły. Cechą pielgrzyma nadziei jest też bycie w drodze”.
Czy misjonarz jest pielgrzymem nadziei? Niech każdy z nas odpowie na to pytanie. Przeżywamy czuwanie Rodziny Arnoldowej, co oznacza, że każdy z nas żyje mniej lub bardziej charyzmatem św. Arnolda Janssena. Charyzmat ten wyrazić można jednym słowem: „misja”. Nie ma innych pobocznych wyrażeń. Inspiruje i ekscytuje nas zapał misyjny św. Arnolda: niech ustąpią mroki niewiary, niech Jezus zamieszka w sercach wszystkich ludzi! To od niego pochodzą te wezwania, hasło przewodnie jego duchowości.
Czy jesteśmy pielgrzymami nadziei?
Ktoś powiedział, że misjonarz nie zna takich słów jak granica czy obcość. Być może jest w tym trochę przesady, ale prawdą jest to, że dla misjonarza granica i obcość nie stanowią problemu. Weźmy za przykład naszego Założyciela, św. Arnolda Janssena. Urodził się w Goch, niedaleko granicy niemiecko-holenderskiej. Ojciec jego był woźnicą, dziś powiedzielibyśmy transportowcem. Wożąc różne towary, często przekraczał granicę. Arnold w dzieciństwie mu towarzyszył. Granica stała się dla niego czymś naturalnym, po obu stronach granicy czuł się bowiem jak u siebie w domu. Ponadto ze swobodą posługiwał się językiem niemieckim i holenderskim.
Z nostalgią wspominam epizod z historii Polskiej Prowincji dotyczący bohaterskich Słowaków, którzy zaryzykowali nielegalne przedostanie się do Polski, aby ukończyć studia teologiczne i otrzymać święcenia kapłańskiej. Podziwiam odwagę ówczesnego prowincjała, o. Feliksa Zapłaty, który, kiedy sprawa się wydała, podczas procesu przypomniał komunistycznym sędziom, że gdyby Lenin nie przekraczał granicy, nie byłoby rewolucji. Miarą postępu, również duchowego, jest przekraczanie granic.
Nie pamiętam ile razy przekraczałem granicę. Jedno z pierwszych zadań, jakie powierzono mi po przybyciu na placówkę misyjną w Togo, było udanie się do sąsiedniej parafii, która znajdowała się już w Ghanie. Trzeba było przepłynąć czółnem graniczną rzekę Oti, bo była to pora deszczowa i koryto wypełnione było wodą. Niełatwą sztuką było udobruchanie pograniczników, nie miałem bowiem przy sobie ani paszportu, ani wizy, ale udało się ich przekonać przy odrobinie sprytu i odwagi.
Ileż to granic przekraczają pielgrzymi. Nie myślę o tych, którzy uprawiają turystykę pielgrzymkową, ale o prawdziwych pielgrzymach, których celem jest jedno sanktuarium. Kiedyś granica stanowiła utrudnienie również dla pielgrzymów udających się do Częstochowy. To umiłowane przez Polaków miejsce, które upodobała sobie Matka Najświętsza, dla pielgrzymów z innych zaborów znajdowało się za granicą, za kordonem, jak to wtedy mówiono. Obecność zaś na drogach licznych grup pielgrzymich, przekraczających granice, budziła nieufność zaborców i represje policji.
Misjonarz wychodzi do świata, aby głosić Słowo Boże, niezależnie od granic. Przed jego oczyma rozciąga się wizja Królestwa Bożego. Królestwo to nie zna ani czasu, ani przestrzeni. Ono jest poza przestrzenią wytyczoną granicami, jest już wśród nas, a w pełni zrealizuje się na końcu czasów. Granica to wymysł ludzki, stworzona by umocnić kontrolę władzy nad danym terytorium. Czyż święty papież Jan Paweł II nie wzywał do otwarcia drzwi (czytaj granic) Chrystusowi? Czy jesteśmy dostatecznie silni wiarą, aby obejść się bez granic, by żyć Chrystusem i jego królestwem?
Zdaję sobie sprawę, że otwarcie granic wiąże się z wystawieniem na obcość. Zamknięci w kręgu własnej kultury, pielęgnujący kulturę ojców uważaną za świętość, czy jesteśmy wystarczająco silni, aby spotkać się z obcością? Ewangelie relacjonują szczegółowo spotkanie Jezusa z obcymi: z kobietą kananejską, Samarytanką, urzędnikami rzymskimi, a nawet z trzema magami obcokrajowcami. Dużo ich biorąc pod uwagę zwięzłość Ewangelii.
W pierwszej kolejności jesteśmy zaproszeni, aby wyciągnąć rękę i obcych ugościć. Jak Abraham, który w wielkim podnieceniu przyjmuje trzech podróżnych. Czy jesteś głodny? – w spotkaniu z obcym będzie to pierwsze pytanie. Obcy zawsze znajduje się na straconej pozycji. Inaczej wygląda, a ponadto nie zna naszego języka. Co gorsze, w spotkaniu nie możemy wykorzystać komunikacji niewerbalnej, ponieważ pewne gesty w różnych kulturach mają odmienne znaczenie. Co robić, aby się dobrze poczuł, aby odczuł naszą otwartość i dobrą wolę?
„Otwórzcie drzwi Chrystusowi!” – nawołuje zza grobu polski papież. To nie jest apel do rządzących, względem których nie ma on jurysdykcji. To apel przede wszystkim do członków Kościoła katolickiego, do nas, w szczególności zaś do odwołujących się do duchowości świętego Arnolda.
Przychodzi na myśl Ewangelia według św. Mateusza, kiedy Jezus mówi o Sądzie Ostatecznym (Mt 25, 31-46). Jezus wychodzi poza wąską perspektywę narodu wybranego i pokazuje, jak będzie sądził ludzi na końcu czasów, nie robiąc rozróżnienia co do ich pochodzenia. Wszyscy, którzy dzielą los ludzkości, niekoniecznie znający Chrystusa, będą przez Niego sądzeni.
Król wymienia niezliczone gesty ludzkie, które stanowią najlepszą część naszej cywilizacji: byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie. Ludzie ze zdziwieniem kontemplują Boga obecnego w bliźnich, których kochali lub którymi gardzili. Chociaż większość z nich nigdy nie myślała o życiu wiecznym, Królestwo Boże zostało im zaprezentowane z jednym, jedynym prawem: prawem Miłości.
Wyzwanie, przed którym stoimy, dotyczy lęku przed obcymi, lęku, podsycanego przez niektóre media. Wielkim niebezpieczeństwem jest to, że lęk może zabić w nas odruch miłości. Święty Jan Paweł II prosi nas: „Nie lękajcie się!” Dlatego też miejmy się na baczności. Nie dajmy się pochłonąć bojaźni. Niech nasze serce promieniuje rozbłyskami miłości!
Nie jest to łatwe. Tym bardziej, że lęk nasz wynika z braku poczucia bezpieczeństwa i różnych zagrożeń. Po to przyszliśmy przed oblicze Najświętszej Pani, aby prosić ją o wsparcie, o wstawiennictwo u Jej Syna. Bóg nigdy nie postawi nas w takiej sytuacji, z której nie byłoby wyjścia. Zaufaj, szepce Matka Boska, a jeśli żarliwie będziesz prosił, Jego łaska będzie Ci zawsze towarzyszyć.
Dla misjonarza obcość i granice stanowią codzienną rutynę. Jego zadaniem jest odkrywanie dobra w każdym człowieku, dobra, tzn. cząstki Boskości, potencjału świętości i dziecięctwa Bożego. Kiedyś wszystko było prostsze. Świat był zamknięty, ludzie kisili się we własnym sosie, wiadomo było, czego się spodziewać. Dziś jesteśmy otwarci, wymieszani, tworzymy przepiękną mozaikę na kanwie ludzkości.
Taki świat wyobrażał sobie Jezus, kiedy mówił: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha św.”. Wszystkie narody, bez wyjątku, niech połączą się w jeden lud w imię Trójcy Przenajświętszej. Jezus zdaje sobie sprawę, że jest to trudne, dlatego w testamentalnej modlitwie prosi Ojca, aby oni (umiłowani) byli jedno.
Moi Kochani! Pielgrzymi nadziei! Jak realizujecie przesłanie Roku Świętego? Czy wasza wiara staje się coraz silniejsza? Czy wasza nadzieja jest bardziej niewzruszona? Czy wasza miłość tryska z większą intensywnością? Nie poddawajcie się w mnożeniu wysiłków, aby wypełnić swe postanowienia. Św. Arnold Janssen powtarzał, że jeśli coś się nie udaje, znaczy to, że jeszcze nie nadszedł czas. Trzeba mieć nadzieję i modlić się. Sam nie ustawał w podejmowaniu prób realizacji celów i widać było rękę Bożą w jego dziełach, które, po ludzku rozumując, nie powinny były powstać.
Połączmy się we wspólnej modlitwie, którą św. Arnold skomponował: „Boże, Prawdo Odwieczna. Wierzymy w Ciebie. Boże. Mocy nasza i Zbawienie nasze. Ufamy Tobie. Boże, Dobroci nieskończona. Z całego serca miłujemy Ciebie. Tyś Słowo swe posłał dla zbawienia świata. Spraw, abyśmy wszyscy w Nim jedno byli. Napełni nas Duchem Syna Twojego. Abyśmy sławili imię Twoje. Amen.”
Jacek Jan Pawlik SVD