Czytelnia

O świecie w kontekście misji

Katedra z Jamboni

Nie wiem, czy macie podobne doświadczenie, ale jeśli o mnie chodzi, to w gronie najbliższych bardzo rzadko nazywano mnie po imieniu; w dzieciństwie wołano mnie „Zeflik”, w seminarium – ze względu na moje już wtedy szpakowate włosy – nazywano mnie „Dziadkiem”, także moi przełożeni. „Dzidkiem” nazywają mnie wszyscy polscy misjonarze i misjonarki w Ghanie, Kokombowie zaś Njadzia san (Droga Naszych Przodków), a obecnie określają Father Late (Ojciec Spóźnialski).

Kiedy pierwszy raz usłyszałem mój nowy pseudonim, nie byłem najszczęśliwszy z tego powodu. Jednak, niestety, taka jest prawda: naprawdę stałem sie Father Late. Nawet tekst, który piszę dzisiaj, powinienem napisać przed rokiem, ale tyle spraw się wydarzyło w moim życiu w zeszłym roku, że nie miałem czasu donieść o naszej „katedrze” z Jamboni.

Tekst jest przedrukiem artykułu o. Józefa Mazura SVD pt. „Katedra z Jamboni”; Zob. MISJONARZ  6/2012

Uważam jednak, że większym grzechem byłoby nienapisanie o Jamboni, aniżeli napisanie z opóźnieniem. A to dlatego, że kościół pw. Miłosierdzia Bożego w Jamboni został wybudowany za pieniądze dobrodziejów z Polski. Ten „najpiękniejszy kościół w mojej diecezji”, jak powiedział bp Vincent Boi-Nai SVD w dniu poświęcenia, zaistniał dzięki Polakom.

 

„Zrobić z nimi kościół”

Jamboni to malutka wioska licząca niespełna 600 mieszkańców, ukryta w głębokim buszu, ok. 30 km na wschód od Gnani. Jest jedną z tych wspólnot, o których mogę powiedzieć, że jestem ich ojcem duchowym. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ub.w. grupa młodych ludzi pojechała na rowerach do Yendi, aby poprosić o. Gino, werbistę i ówczesnego proboszcza, o „otworzenie” kościoła katolickiego.

Jak sami wspominają, o. Gino nigdy nie przyjechał do Jamboni, aby „zrobić z nimi kościół” (przewodniczyć nabożeństwu Słowa Bożego albo udzielić nauki katechetycznej), ale – jak mówią – to spotkanie na misji w Yendi, i kolejne, miało niesamowitą moc umocnienia ich wiary.

Pierwszym misjonarzem, który przyjechał do Jamboni, aby „zrobić z nimi kościół”, byłem ja. Po raz pierwszy pojechałem do Jamboni w październiku 2000 r. Zaskoczyli mnie wtedy niezwyczajną wśród Kokombów sprawną organizacją. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Kiedy zszedłem z motocykla, nie pozostawało nic innego, jak tylko stanąć za malutkim stolikiem, który do czerwca 2010 r. służył jako ołtarz i „zrobić dla nich kościół”.

Nie mieli jeszcze wtedy wybudowanej kaplicy, więc Nabożeństwo Słowa Bożego odbyło się pod drzewem. Pięknie śpiewali pod dyrekcją wiejskiego dyrygenta Arona (Aron kończy studia wyższe na uniwersytecie w Tamale). Po nabożeństwie odbyło się spotkanie mieszkańców i starszyzny wioski z misjonarzem. Przedstawili mi zarząd wioski i oczywiście „radę parafialną”, na której czele stał mężczyzna w moim wieku. Został mi przedstawiony jako Chairman – był przewodniczącym i tak miał na imię: Przewodniczący, czyli Chairman.

Nie przychodził do nas, kiedy „robiliśmy kościół”, czyli na nabożeństwa i nauki katechetyczne; był jednak zawsze z nami po nabożeństwach. Jego żona Pigry do dnia dzisiejszego przygotowuje jedzenie dla mnie, kiedy przyjadę do Jamboni.

 

„Majstersztyk lokalnej sztuki sakralnej”

Na pierwszym spotkaniu przekazano mi pieniądze na 10 worków cementu i poproszono, abym pomógł im postawić kaplicę. W 2001 r. na Wielkanoc wybudowaliśmy kaplicę o długości 12 m i szerokości 5 m. Była zrobiona z gliny, pokryta trawą, wytynkowana cementem i miała cementową podłogę. Były w niej dwa okna o wymiarze 25 cm na 25 cm i drzwi 170 cm na 80 cm (pamiętam te wymiary, bo sam robiłem ramy okienne i drzwiowe).

Kaplica była piękna i od razu stała się dumą całej wioski. To był prawdziwy „majstersztyk lokalnej sztuki sakralnej”. Jedyną wadą było to, że w niedziele, kiedy ok. 50 ludzi wypełniało naszą „dumę”, po pięciu minutach nie było czym oddychać i temperatura podnosiła się, jak mi się wydawało, przynajmniej o 10 stopni.

To w tej kaplicy przeżywaliśmy pierwszy chrzest w Jamboni, pierwsze spowiedzi, Pierwszą Komunię i pierwsze błogosławieństwo małżeństwa. Spędzam w Jamboni dużo czasu i widzę, jak rośnie ziarno wiary, użyźniane kiedyś tylko słowem zachęty o. Gino. Tutaj widzę cud, jaki czyni świadectwo wiary mojego katechisty Stephena, przewodnika modlitw Antoniego Bimbu i moja mała wiara.

Pierwszą grupę 17 katechumenów z Jamboni ochrzciłem po pięciu latach katechumenatu w Święto Zesłania Ducha Świętego w 2006 r. Następnego roku druga grupa, 7 katechumenów przyjęło sakrament chrztu w Wielką Sobotę. Obecnie przygotowuje się do chrztu w Jamboni 22 katechumenów, część z nich przyjmie chrzest w Wielkanoc.

 

„Katedra” pokryta aluminiową blachą

Duma „lokalnej sztuki sakralnej”, czyli nasza pierwsza kaplica służyła nam do zeszłego roku, kiedy ze względu na dziurawy dach i fakt, że nie mogła już pomieścić wszystkich ludzi przychodzących na „robienie kościoła”, przenieśliśmy się do niewykończonej nowej kaplicy.

Okoliczni ludzie nazywają nową kaplicę „katedrą z Jamboni”, a tamtejszego przewodnika modlitw, Antoniego, biskupem Jamboni. Nasza „katedra” jest wybudowana z cementowych bloków i ma metalową konstrukcję dachu pokrytego aluminiową blachą. Wysokość dachu sięga 14 m, spoczywa on na 14 betonowych filarach. Sam robiłem plany budowy, ale muszę przyznać, że nigdy ich nie skończyłem i chyba dlatego ta nasza „katedra” taka duża i taka piękna.

Kiedy po raz pierwszy stanąłem w tej „katedrze” za malutkim stołem, który pamiętał pierwsze nabożeństwo pod drzewem w 2000 r., łza zakręciła się w oku. Niech mówią co chcą, ale to naprawdę jest nasza „katedra z Jamboni”.

 

Niech sobie „biały” sam robi ten dach

Kiedykolwiek wchodzę do tego kościoła, podnoszę głowę do góry, aby spojrzeć na metalowe krokwie, na których opiera się konstrukcja dachu. Założenie krokwi, które tworzą coś w rodzaju zwieńczenia pasterskiego namiotu, kosztowało mnie prawie dwa miesiące pracy. W końcu udało się wznieść to wszystko do góry, a dach nie bagatela – 14 m wysoki na szczycie.

W pracę przy konstrukcji dachu było zaangażowanych dwóch cieśli, wszyscy mężczyźni i młodzież z Jamboni. Amuzu, nasz cieśla, po zakończonej robocie przyznał się, że był taki dzień, kiedy jadąc na niedzielę do domu, wiedział, że do Jamboni już nie wróci. „Niech sobie »biały« robi sam ten swój dach, przecież ja jestem cieślą, a cieśla zazwyczaj pracuje z drewnem, a nie z metalowymi kątownikami. Ojcze, ja naprawdę nie wierzyłem, że nam się uda zrobić ten dach.” Udało się, ponieważ Pan Bóg tak chciał.

 

Biała i czarna perliczka na ofiarę

Ja również w pewnym momencie prawie straciłem wiarę w to przedsięwzięcie, podobnie jak wiele innych osób. Mój przyjaciel School Boy, jeden ze starców z Jamboni, zawołał mnie do siebie i szeptem przekazał mi wiadomość, że on wie dlaczego ja, „biały”, nie potrafię skończyć tego dachu. Otóż ktoś, kto nie chce, aby Jamboni miała taki piękny budynek, podłożył niok (czarna magia) i jeżeli ja pozwolę, to on znajdzie, kto to był, a tym samym odczarujemy miejsce i nie będę musiał więcej męczyć się, i wszystko pójdzie po mojej myśli.

Spojrzał na mnie z miną wyczekującego lisa, a widząc dezaprobatę w moich oczach, dodał: „Niech się ojciec nie martwi, ja już mam białą i czarną perliczkę na ofiarę. To naprawdę nic nie będzie ojca kosztować”. Wierzcie mi, że w tym momencie chciałem go po prostu objąć. Jego szczerość i troska dotknęła moje serce. Ściskając w przyjacielskim geście jego rękę, podziękowałem mu za chęć pomocy. Wskazując na krzyżyk wiszący na mojej szyi, dodałem: Njo, Uwumbor tir tii timi (Przyjacielu, Pan Bóg już się tym zajął i nam pomoże).

Wieczorem myślałem o tym spotkaniu ze School Boy. Do głowy przyszły mi obrazy z Pisma Świętego, kiedy to Natanael, na słowa Filipa: Znaleźliśmy (...) Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu, szczerze zapytał: Czyż może być co dobrego z Nazaretu?. Kiedy następnie zbliżył się do Pana Jezusa, On powiedział o nim: to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu (zob. J 1,45-47).

Mój przyjaciel School Boy zasługiwał na te same słowa, w jego słowach nie było nic z fałszu, po prostu prawdziwy Kokomba, w którym nie ma zakłamania. I wreszcie przełom, wszystko poskładane jak należy, blachy na górę. Co za radość! Amuzu śpiewał jakąś pieśń, kiedy zakładał pierwsze płaty srebrzystej blachy na dach. Ludzie poklepywali się po ramionach, mówiąc: To, Uwumbor (Tak, Pan Bóg jest wielki).